Istnieją od 1990 r., z trwającą blisko dekadę przerwą (1996-2005), wydali dziewięć albumów, które w samej Wielkiej Brytanii sprzedali w nakładzie zbliżonym do 15 mln egzemplarzy. Przy ich przebojach "A Million Love Songs", "Pray", "Babe", "Everything Changes", "Never Forget", "How Deep Is Your Love" czy "Patience" wzruszały się w latach 90. nie tylko nastolatki. Te z Polski niestety nie miały okazji przeżyć tych wzruszeń na żywo, gdyż Take That, czołowy brytyjski boysband, nigdy do naszego kraju nie dotarł. Do teraz: 13 października 2024 r. grupa jako trio (w składzie nie ma już Robbiego Williamsa ani Jasona Orange’a) wystąpi w łódzkiej w Atlas Arenie, promując zeszłoroczny album "This Life". Wcześniej jako gość specjalny zaśpiewa Andrzej Piaseczny.
Newsweek: 13 października wystąpicie w łódzkiej Atlas Arenie w ramach rozpoczętej w kwietniu trasy "This Life on Tour". Jak to możliwe, że nigdy wcześniej u nas nie zagraliście?
Gary Barlow: Sami się temu dziwmy. Najważniejsze, że w końcu przyjedziemy. Lepiej późno niż nigdy. I szczerze mówiąc, jesteśmy bardzo podekscytowani. Naprawdę uwielbiamy grać w krajach, w których do tej pory nas nie było, co po tylu latach na scenie nie jest wcale takie częste. Poza tym dotrzemy do was w połowie trasy, mając za sobą około 40 koncertów, więc na pewno niczego nie schrzanimy. Nie możemy się doczekać i mamy nadzieję, że fani przyjdą nas obejrzeć.
Zaintrygowała mnie zapowiedź tego, co zobaczymy na scenie. Scenografia ma się zmieniać co parę minut, a wy będziecie chodzić nad głowami publiczności po trapie rozciągniętym na dwóch przeciwległych końcach hali. Na scenie pojawią się zapadnie, ruchome podesty i rozsuwane schody. Do tego w tle i po bokach zawisną ogromne ekrany, na których wyświetlane będą dynamiczne wizualizacje. Już nie mówiąc o buchających ogniach, tryskających fontannach i fruwającym konfetti.
Howard Donald: Każdą trasę staramy się maksymalnie urozmaicić i włożyć w nią mnóstwo kreatywności. Za każdym razem chcemy zrobić coś innego niż wcześniej. Niekoniecznie lepszego, bo trudno przebić "Greatest Hits Live" [tournée z 2019 r. na 30-lecie zespołu – red.], ale innego. Bardzo ważny dla nas jest dobór piosenek. Chcemy, by ludzie uśmiechali się nie tylko w trakcie dwóch godzin koncertu, ale i po jego zakończeniu. Płacą za bilety, więc zasługują na najwyższą jakość, bez względu na to, co zagramy.
Macie z czego wybierać. "A Million Love Songs", "Pray", "Babe", "Everything Changes", "Never Forget", "How Deep Is Your Love" to tylko niektóre z waszych największych przebojów. W latach 90. szalały przy nich ówczesne nastolatki, a dzisiaj robią to ich dzieci, najczęściej córki.
Gary Barlow: To niesamowite, nieprawdaż? Wyjście na scenę, spotkanie z publicznością i zabranie jej w podróż to zawsze doświadczenie fascynujące.
Howard Donald: Zawsze podchodzimy do układania setlisty z jak najbardziej otwartą głową, by występ był ekscytujący i dla nas, i dla ludzi. Jak na prawie 35 lat muzyki, trudno czasem pominąć świetne utwory, by umieścić na ich miejscu te nowe.
Za czym najbardziej tęsknicie, myśląc o latach 90.? Byliście wtedy jednym z najpopularniejszych boysbandów, obok Backstreet Boys, NSYNC, Westlife czy Boyz II Men.
Gary Barlow: Szczerze? Za bardzo niewieloma rzeczami. Dużo bardziej podoba mi się środkowy i ostatni okres Take That. Jesteśmy dużo dojrzalsi i możemy komunikować się z fanami nie tylko poprzez obecność w gazetach czy telewizji, a przede wszystkim poprzez social media. Mamy nad tym większą kontrolę niż wtedy.
Howard Donald: Na pewno tęsknimy za wolnością wynikającą z braku dzieci. Nie zrozum mnie źle, bycie rodzicem to niesamowite doświadczenie i prawdziwe błogosławieństwo. Ale lata 90. były w pewnym sensie wolne od odpowiedzialności. I może dlatego tak szybko minęły. Tak naprawdę dopiero później nauczyliśmy się ze sobą rozmawiać.
Dziś nie macie już 20 czy 30 lat. Taka trasa jak "This Life on Tour" to zapewne także spore wyzwanie fizyczne.
Howard Donald: Przede wszystkim logistyczne. Hale czy stadiony musisz zarezerwować z półtorarocznym wyprzedzeniem, a potem dosyć szybko zaprojektować scenę, by mogła zostać wykonana na czas.
Gary Barlow: Wydaje mi się, że mięśnie, których używasz na scenie, mają swoją pamięć, więc kiedy już się czegoś nauczysz, nigdy tego nie zapominasz.
Howard Donald: Próby przed trasą trwają od trzech do czterech tygodni, bo musimy być w najwyższej formie. Faktycznie nie jesteśmy już dwudziestolatkami, więc kluczowe są odpowiednia dieta i dobry sen. Kondycja fizyczna jest bardzo ważna, tak jak i psychiczna.
Trudniej jest tańczyć podczas śpiewania czy śpiewać podczas tańczenia?
Mark Owen: [śmiech] Zabawne, że o to pytasz. Kiedy śpiewamy piosenkę "Pray", jedną z naszych najważniejszych, to bez elementów tanecznych jest to naprawdę trudniejsze niż z nimi. Wychodzi 30 lat przyzwyczajenia. Dlatego uważam, że w naszym przypadku śpiew i taniec idą w parze.
Gary Barlow: "Prey" bez tańca solidnie poddenerwowałoby publiczność.
Howard Donald: Dla mnie trudniejsze jest połączenie śpiewu i gry na perkusji. To jedna z czynności, które trzeba zrobić dobrze. A że nie leży do końca w mojej naturze, zresztą dopiero niedawno się tego nauczyłem, to w trakcie występu dość mocno się na tym skupiam. I to naprawdę trochę miesza w głowie.
Kiedyś byliście kwintetem, ale od dekady, po ponownym rozstaniu z Robbiem Williamsem i odejściu Jasona Orange’a, występujecie jako trio. Nie mieliście żadnych wątpliwości, czy to na pewno dobry pomysł kontynuować pod starą nazwą? Zwłaszcza że dwóch z was ma za sobą spore solowe sukcesy.
Howard Donald: Nawet jeżeli, to wszyscy nas zachęcali, byśmy dalej występowali jako Take That. Fani w social mediach, wytwórnia, bliscy i przyjaciele.
Gary Barlow: W pewien sposób nadal jesteśmy kwintetem. Zarówno Rob, jak i Jason są ważną częścią muzyki, którą wykonujemy każdego wieczoru.
Zeszłoroczna płyta "This Life" jest dziewiątą w waszym dorobku. Czy trudniej jest stworzyć dziewiąty krążek niż np. trzeci lub szósty?
Mark Owen: Mieliśmy dość długą przerwę, bo poprzedni album ukazał się w 2017 r., a potem była jeszcze kompilacja "Odyssey", na którą przygotowaliśmy nowe wersje wielu naszych piosenek, przystosowane do zaśpiewania przez trio. I oczywiście przyszła pandemia, co również nas mocno przystopowało. Ale cały czas pisaliśmy. Album "This Life" umożliwił nam powrót do sytuacji, kiedy znajdujemy się razem w jednym pomieszczeniu, zapewniając sobie wzajemnie przestrzeń na kreatywność. To było dość trudne, musieliśmy nauczyć się tego trochę na nowo, ale myślę, że tym samym odbyliśmy piękną podróż.
Gary Barlow: Dla mnie pisanie tekstów jest jak terapia. Oczyszcza głowę, dokumentuje zdarzenia z mojego życia i pozwala wyrazić siebie. O tym opowiada pierwsza piosenka, jaką po tej przerwie napisaliśmy, "Windows". Bardzo postpandemiczna, namawiająca do powrotu do normalności po tamtym trudnym dla nas wszystkich okresie.
Mark Owen: "Windows" w pewnym sensie zainspirowała całą płytę. Kiedy się pojawiła, pomyśleliśmy: "OK, to jest to. To jest ta podróż, w którą wyruszamy". Ta piosenka otworzyła przed nami okno na resztę albumu. Pojechaliśmy do niesamowitego Historic RCA Studio A w Nashville, gdzie nagrywali m.in. Elvis i Dolly Parton. A potem odbyliśmy wycieczkę do stanu Georgia, gdzie spędziliśmy trzy tygodnie w Savannah, w pięknym domu na skraju małej wyspy. Tam naprawdę byliśmy w stanie się skupić i zająć nagrywaniem.
Do waszych nowych piosenek przeniknęło coś z ducha amerykańskiego Południa. Ale też słyszę kilka innych nowych elementów. Na przykład "Days I Hate Myseflf" przypomina mi trochę The Police.
Howard Donald: Jest tu rzeczywiście pewien podobny perkusyjny rytm.
Gary Barlow: Zawsze uważałem, że niebezpieczeństwo związane z kolejnym albumem, trzecim, szóstym czy dziewiątym, polega na tym, że można wpaść w pułapkę powtórzenia tego, co zrobiło się wcześniej. Dlatego ważne są najdrobniejsze detale, jak i poczucie, że tworzysz muzykę w pewien sposób z nową grupą ludzi. Trzeba zrozumieć, na czym polega ten mały mechanizm, który odróżnia nowy proces od poprzednich, choćby w aspekcie sposobu śpiewania, rozłożenia różnych akcentów, absorbowania inspiracji. I dopiero wtedy najlepiej zabrać się do tworzenia nowego albumu.
Macie na koncie mnóstwo sukcesów, ale też porażki. Czegoś żałujecie?
Gary Barlow: Prawdopodobnie każdy ma wiele małych rzeczy, które chciałby zrobić lub powiedzieć, ale wiesz… najważniejsze, że tu jesteśmy, czyż nie? Nie mogę wypowiadać się w imieniu wszystkich, ale wydaje mi się, że dopóki droga prowadzi do dobrego miejsca, wszystko jest w porządku. Jestem całkiem zadowolony z tego, gdzie aktualnie się znajduję. Z pewnością, jak każdy człowiek na tej planecie, mam w głowie sytuacje, których wolałbym w życiu nie robić, różne zmarnowane chwile. Ale czy spędzam mnóstwo czasu na myśleniu o tym? Nie bardzo. Należę do osób, które prawdopodobnie za bardzo żyją dniem jutrzejszym, zamiast cieszyć się tym, co dzisiaj, ale na pewno nie żyję za bardzo przeszłością.
Fani wielu zespołów rzucają czasem na scenę dziwne rzeczy. Pamiętacie najbardziej niezwykłą, jaką ktoś obdarował was w trakcie waszego koncertu?
Mark Owen: No wiesz…
Nie pytam wcale o damską bieliznę.
Howard Donald: W naszych początkach rzucano w naszą stronę hektolitry piwa. Pamiętam taki koncert w Limelight Club w Londynie.
Mark Owen: Częściej jednak trafiały się pluszowe misie i czekolada. Z jakiegoś powodu, jeśli raz powiedziałeś w wywiadzie, że lubisz czekoladę, miałeś zagwarantowane, że po koncercie wzbogacisz się o dwadzieścia tabliczek. Dziś już nikt w nas niczym nie rzuca. Nasza publiczność jest dobrze wychowana.
Gary Barlow: I nie ma znaczenia, czy gramy w poniedziałek, w niedzielę czy we wtorek – fani zachowują się w taki sposób, że zawsze czujemy się, jak w sobotni wieczór. Nie mamy wątpliwości, że podobnie będzie w Polsce.