Wybory pokazały, że metody zdobywania głosów, które przez lata przynosiły sukcesy, teraz się już nie sprawdzają. Nie wystarczy zdjęcie z prezesem. Trzeba jechać i prosić o głosy, a partia po 8 latach władzy zapomniała jak to się robi. Wyłącznie młodzi posłowie i politycy, którzy niedawno znaleźli się na scenie politycznej, wciąż mają energię na takie akcje. To znak dla Nowogrodzkiej, że trzeba wymienić polityczny pierwszy szereg, bo starzy towarzysze prezesa zwyczajnie nie dają już rady.
Po niedzielnych wyborach w Prawie i Sprawiedliwości panuje lepsza atmosfera niż się zapowiadało, ale w partyjnych dołach słychać, że kierownictwo musi wyciągnąć wnioski. W końcu. Jednak takie procesy na Nowogrodzkiej trwają latami, a młodzi są coraz bardziej niecierpliwi.
Nastrój w partii jest gdzieś na granicy satysfakcji, że poszło nieźle i zawodu, że nie lepiej. Do niedzielnego wieczoru bardzo wielu polityków PiS uważało, że w tych wyborach porażka będzie naprawdę bolesna. Sporo poniżej 20 mandatów i kilka proc. mniej niż Koalicja Obywatelska. Po ogłoszeniu ostatecznych wyników wyborów politykom PiS spadł kamień z serca. Partia żyje i ma się nieźle. Tyle tylko, że to jednocześnie dobra i zła wiadomość dla działaczy.
Jarosław Kaczyński nie jest szczęśliwy. Przede wszystkim dlatego, że teraz do jego gabinetu ustawia się kolejka polityków PiS z pretensjami. Z jednej strony tych, którzy nie odnowili mandatu i nie mają pomysłu, co dalej, a partia nie ma im co dać, bo nie ma już ani stanowisk, ani pieniędzy. Z drugiej strony tych, którzy uważali, że jeśli prezes dał im wysokie miejsca, to coś oznacza i czują się zawiedzeni.
"Kaczyński nie jest już zdolny do zmian"
Wybory pokazały, że metody zdobywania głosów, które przez lata przynosiły sukcesy, teraz się już nie sprawdzają. Nie wystarczy zdjęcie z prezesem. Trzeba jechać i prosić o głosy, a partia po 8 latach władzy zapomniała jak to się robi. Wyłącznie młodzi posłowie i politycy, którzy niedawno znaleźli się na scenie politycznej, wciąż mają energię na takie akcje. To znak dla Nowogrodzkiej, że trzeba wymienić polityczny pierwszy szereg, bo starzy towarzysze prezesa zwyczajnie nie dają już rady. Dlaczego to jednocześnie dobra i zła wiadomość? Dobra, bo do władz partii powoli zaczęło docierać to, co było widać już w październiku zeszłego roku i dwa miesiące temu w wyborach samorządowych. Prezes miał powiedzieć swoim współpracownikom, że trzeba zmienić strategię, jeśli partia chce wygrać wybory prezydenckie.
— Jednym z cennych wniosków jest konieczność ewolucyjnej zmiany pokoleniowej — nieodrzucania doświadczonych propaństwowych polityków, lecz otwierania się również na młodszych, pełnych werwy i świeżego spojrzenia — mówił w Radiu Zet Jacek Sasin. Słowa klucze to zmiana ewolucyjna z poszanowaniem doświadczonych polityków. To oznacza, że w PiS nie będzie na razie żadnej rewolucji. Wynik wyborów jest wystarczająco dobry, żeby nikt nie kwestionował przywództwa Jarosława Kaczyńskiego, a jeśli przywództwo prezesa nie zostanie poddane krytyce, to zmiany nie będą tak głębokie, jak być powinny. Przede wszystkim Jarosław Kaczyński nie zmienił zdania i zamierza w przyszłym roku wystartować ponownie w starciu o fotel lidera partii. A to — na dziś — oznacza, że nikt nie odważy się wystartować przeciwko prezesowi. I to jest ta zła wiadomość dla partii, bo prezes Kaczyński nie jest już zdolny do zmian. Ani jako człowiek, ani jako lider.
— To prezes układał listy, to on postawił na twarze, które nie dały rady i to on jest odpowiedzialny za to, że przyjęta strategia się nie sprawdziła — wylicza nam polityk PiS i zwraca uwagę, że tę samą rozmowę odbyliśmy już dwa razy: po wyborach w październiku i po wyborach do samorządu. — Prezes powoli zaczyna rozumieć, że przestał być gwarantem sukcesu, ale wie pani, jak trudno jest się pogodzić z taką konkluzją. Nagle okazało się, że ludzie, których wspierał Morawiecki, mają dobre wyniki, a ludzie, którzy ustawiali się do zdjęć z prezesem, nie są w stanie się przebić.
To rzeczywiście Jarosław Kaczyński zaplanował kształt list PiS-u. To on dał na "jedynki" zużyte twarze byłych ministrów czy po prostu towarzyszy, a na dalsze miejsca polityczne silniki, które miały rozpędzić kampanię. To był pierwszy na świecie przypadek, kiedy lokomotywy nie miały żadnej siły i musiały być pchane przez doczepione do nich wagony. W kilku przypadkach wagony przeskoczyły lokomotywy i dalej pędzą same. Ale istotą tej strategii prezesa było to, że politycy, w ramach jednej listy, będą ze sobą tak zajadle konkurować i prowadzić tak zaangażowaną kampanię, że podniosą frekwencję i uda się zachować stan posiadania. Jak widać, dramatu nie ma, ale sukcesu — zwłaszcza u żołnierzy prezesa — też nie.
"Za parę lat przepadniemy w starciu z Konfederacją"
— Musimy zacząć myśleć o młodych wyborcach. Do tej pory naszą bazą byli emeryci i osoby starsze, ale to zwyczajnie nie jest strategia na lata, choćby ze względów biologicznych. Musimy mieć jakąś propozycję dla młodych, inaczej za parę lat przepadniemy w starciu albo z Konfederacją, albo z jakimś nowym prawicowym bytem. Widać, że Konfederacja trafia do młodego wyborcy i umie w internet. My jakoś przestaliśmy sobie radzić — analizuje sytuację nasz rozmówca z PiS.
Rzeczywiście, jeszcze w 2015 r. partia "rządziła w internecie", a potem nagle tę umiejętność straciła. Ma oczywiście szwadrony wielbicieli w social mediach, ale to już nie wystarczy. Potrzebne są uszyte na miarę internetu kampanie wyborcze, które nie są "nowinką" techniczną, ale częścią normalnej kampanii. Tylko kto ma je zaplanować? Jarosław Kaczyński? Jak pisze Wirtualna Polska, za część udanych indywidualnych kampanii w sieci odpowiadał Janusz Cieszyński, były minister cyfryzacji. Reszta to drętwe filmiki z jeszcze bardziej drętwymi politykami, którzy po 5 latach w PE obudzili się z letargu i nagle zaczęli prowadzić swoje profile w social mediach.
— Wie pani, jak to jest. Nie była potrzebna strategia, jak były miliony, jak nie ma milionów, to trzeba mieć plan, ale to dość powoli dociera do "góry" — śmieje się polityk PiS, z którym rozmawiamy.
Prezes odpuścił tylko raz
PiS straciło nie tylko dostęp do pieniędzy z kasy państwa, ale także do sponsorów ze spółek Skarbu Państwa, którzy przestali płacić na partię. Trzeba zacząć przejmować się rachunkami, a partia odzwyczaiła się od tego przez lata rządzenia. Zmiany w PiS mają polegać przede wszystkim na wprowadzeniu młodych polityków do władz partii, ale na razie nie ma pomysłu, jak to zrobić. W prezydium partii w kategorii "młodzi" występują Mariusz Kamiński czy Mateusz Morawiecki. Najmłodszy jest Piotr Milowański, odpowiedzialny za struktury, sekretarz generalny, ale jest on tak bardzo człowiekiem drugiego rzędu, że nie bardzo jest jak zrobić z niego twarz młodego pokolenia. Najsprawniejsi w tej chwili i z najniższą średnią wieku są harcerze Mateusza Morawieckiego, ale prezes Kaczyński jak zawsze boi się, że jeśli wzmocni jedną frakcję i weźmie ludzi byłego premiera do szeroko rozumianych władz partii, to inne frakcje poczują niepokój, który bardzo trudno będzie teraz ugasić.
— Prezes chce, żebyśmy spokojnie przygotowali się do wyborów prezydenckich bez żadnych awantur i wewnętrznych wojen, ale wie pani, jak to jest. Trudno czasem utrzymać towarzystwo w ryzach — kręci głową nasz rozmówca, chyba przekonany, że rok spokoju w PiS raczej na pewno się nie wydarzy.
Wojna między harcerzami a ziobrystami nie zakończy się, dopóki któraś z frakcji Zjednoczonej Prawicy nie przejmie rządu dusz na prawicy. Na razie silniejsi są harcerze, ale Suwerenna Polska szybko nie złoży broni. Od naszych rozmówców słyszymy, że jest oczekiwanie, że to środowisko też będzie pracowało na kandydata PiS w wyborach, ale nie należy się raczej spodziewać dużego zaangażowania, jeśli kandydatem będzie Mateusz Morawiecki.
PiS, mimo że ma zadowalający wynik, a prezes ogłasza, że można się odbić i przygotować do kolejnego skoku, doskonale wie, że bez fundamentalnych zmian to się po prostu nie uda. I chociaż partia liczy na to, że zmiany naprawdę nastąpią, to spora część naszych rozmówców uważa, że ten wynik nie wstrząsnął prezesem, więc nie będzie żadnych zmian. Może ktoś młody dostanie jakieś zadania, o których partia zaraz zapomni, a może ktoś z mniej opatrzoną twarzą zostanie wystawiony w wyborach prezydenckich, a kiedy je przegra prezes uzna, że znowu wszystkie te podszepty o koniecznej zmianie były błędne i że tylko on ma rację. Tak było po porażce w 2007, w 2010 i w 2011 r. Tylko raz prezes odpuścił. W 2015 r. zszedł z pierwszej linii kampanijnej bitwy i PiS-owi udało się wygrać. Pytanie, czy prezes jest jeszcze w stanie uznać, że żeby powtórzyć tę historię, będzie musiał znowu przesiąść się na tylne siedzenie.