"Newsweek": Dlaczego piłka nożna jest tak ważna dla Niemców? Wielki historyk Joachim Fest twierdził wręcz, że zwycięstwo w mistrzostwach świata w 1954 to dzień, w którym narodziły się współczesne Niemcy.
Katja Hoyer: Niemcy są raczej świadomi faktu, że nie mogą być patriotami w taki sposób jak inne narody. Kiedy ktoś macha flagą lub krzyczy "Niemcy" mają w pamięci II wojnę światową i okres nazistowski. Piłka nożna jest jedynym obszarem, w którym mogą to robić bez złych podtekstów. To droga powrotna do uczuć patriotycznych bez umieszczania ich w kontekście politycznym lub historycznymi.
Tylko na stadionie dopuszczalne było wymachiwanie flagami, okrzyki "Sieg!" (zwycięstwo!), nazywanie napastnika Gerda Müllera "Bomber der Nation" (Bombowcem narodu), a Franza Beckenbauera "Kaiserem" (Cesarzem). Poza tym zwycięstwa przychodziły często w chwilach, gdy Niemcy bardzo tego potrzebowali. "Cud w Bernie" w 1954 r., do którego nawiązuje Fest, wydarzył się w niecałą dekadę po zakończeniu wojny. Co prawda zaczynał się "cud gospodarczy" Adenauera, ale ludzie jeszcze tego nie dostrzegali. Wciąż dochodzili do siebie po wojnie. Zarówno politycznie, jak i w życiu osobistym — wielu mężczyzn nie wróciło jeszcze do domu z niewoli. I nagle wydarzyło się to zwycięstwo. A kiedy w 2006 r. gospodarzem Mistrzostw Świata były Niemcy, cały kraj wydawał się odmieniony. Supermarkety były pełne towarów w narodowych trójkolorowych barwach. Samochody, budynki, ulice — wszystko było czarno-czerwono-złote. Chociaż Niemcy zajęły dopiero trzecie miejsce, euforyczna atmosfera turnieju jest wspominana jako "bajkowe lato".
A dzisiaj? Czego od Euro 2024 oczekują Niemcy? Wspomniała pani rok 2006 — zaczynała się era Merkel, ale Niemcy wciąż uchodzili za "chorego człowieka" Europy. Dziś też przeżywają bardzo wyraźny kryzys.
— Istnieje ryzyko, że Euro 2024 spotęguje zły nastrój, który już panuje w kraju. Zamiast działać jako rodzaj antidotum. Ekonomiczna i polityczna sytuacja Niemiec jest bardzo niepewna. W ostatnich miesiącach często przebywałam w Niemczech i trudno nie odnieść wrażenia, że społeczeństwo rozpada się w szwach. Gdziekolwiek się nie pójdzie, widać gniewne wiece i uliczne protesty. Brutalne ataki na polityków i aktywistów spowszedniały. Koncepcja, że "w Niemczech może się stać coś złego" stała się w ostatnich latach nieco banalna, ale tym razem zagrożenia wydają się bardzo realne. A na dodatek do niedawna, gdy inne rzeczy szły nie tak, niemiecka drużyna piłkarska była jedyną rzeczą, na której wszyscy mogą polegać. Po zjednoczeniu niemal gwarantowany sukces reprezentacji narodowej sprawił, że lata, w których rozgrywano mistrzostwa Europy lub mistrzostwa świata, były magicznym doświadczeniem. W moim dzieciństwie w latach 90. telewizory były wyciągane do ogrodów, a mecze stawały się wydarzeniami towarzyskimi, podczas których cierpiało się lub radowało razem z przyjaciółmi i sąsiadami. A teraz nawet niemiecka drużyna jest słaba. To przygnębiające.
Piłka nożna miała jakieś znaczenie dla poczucia niemieckiej jedności w czasach, gdy istniały jeszcze RFN i NRD?
— W NRD władze stawiały na sport. Politycy mieli na tym punkcie obsesję, ponieważ jest to jeden ze sposobów na stworzenie poczucia przynależności do państwa. A zwłaszcza do państwa, które było całkowicie sztuczne. To było częścią ówczesnej kultury narodowej, aby być bardzo zainteresowanym sportem, a w szczególności piłką nożną. A potem jedne i drugie Niemcy grali ze sobą w 1974 r. w mistrzostwach świata i NRD wygrała z RFN. I dla wielu Niemców z NRD był to pierwszy moment, w którym poczuli się być może naprawdę dumni z tego, że są ze Wschodu. Ale potem, gdy RFN została mistrzem świata, wielu w Niemczech Wschodnich również wiwatowało, ponieważ to niemiecka drużyna wygrała. Beckenbauer i jego koledzy byli gwiazdami, podziwianymi również na Wschodzie. Tak więc nadal istniało coś w rodzaju poczucia niemieckiej tożsamości narodowej, które nadal dominowało pomimo zimnej wojny.
Z kolei po zjednoczeniu wiele najważniejszych wschodnioniemieckich klubów upadło — choćby dlatego, że zbankrutowały lub zostały wykupione przedsiębiorstwa, które je finansowały. I kiedy dorastałam na terenie byłego NRD, wschodnioniemieckich klubów praktycznie nie było w Bundeslidze. Ludzie zaczęli śledzić piłkę nożną w niższych ligach — wspierając swe regionalne drużyny. W wyniku tego powstały nieco inne kultury piłkarskie na Wschodzie i Zachodzie. Ponieważ w niższych ligach jest to mniej regulowane niż w Bundeslidze: masz miejsca stojące na stadionach, nadal można pić alkohol, chuligaństwo jest powszechniejsze. Krótko mówiąc, po zjednoczeniu nawet piłka nożna jest na terenach byłego NRD znacznie gorsza.
Napisała pani niedawno, że Niemcy dokonali po inwazji na Ukrainę koniecznego rozliczenia ze swoją błędną polityką wobec Rosji. Ale nie udało im się rozliczyć z błędną polityką wobec byłej NRD.
— Minęło ponad 30 lat od zjednoczenia. I wielu ludzi uważa, że NRD i RFN stanowią dziś jeden i ten sam kraj. To nie do końca jest prawda. Tylko niecałe 2 proc. wyższych stanowisk w mediach, nauce, wymiarze sprawiedliwości czy administracji cywilnej zajmują obecnie Niemcy ze Wschodu. Mają wyraźnie niższe dochody do dyspozycji niż ich zachodni rodacy i dziedziczą o połowę mniej bogactwa. Nałóż niemal dowolny wskaźnik ekonomiczny na mapę, a stary podział Wschód-Zachód pojawi się ponownie.
Gdy prawie 60% Niemców Wschodnich twierdzi, że czuje się obywatelami drugiej kategorii we własnym kraju, berlińska klasa polityczna powinna zwrócić na to uwagę. Wybory europejskie — ze względu na wynik AFD — pokazały, że nie można tego ignorować. Wybory jesienią w trzech landach byłej NRD — Brandenburgii, Saksonii i Turyngii będą pod tym względem jeszcze ważniejsze...
We wszystkich tych landach AfD jest liderem w sondażach. Popularność skrajnej prawicy w byłej NRD sprawia, że często słyszymy, że tamtejsi Niemcy po prostu nie lubią demokracji.
— Niemcy ze Wschodu są w pewnym sensie nowicjuszami w demokracji. Myślę, że nie spodziewali się, że będzie ona tak wadliwa. Na Zachodzie ludzie po prostu akceptowali fakt, że żadna z partii nie jest ich wymarzoną i po prostu uważali to za normalne. Szli i głosowali na jedną z nich, zapewne myśląc: "Zagłosuję na najmniejsze zło". Ludzie na Wschodzie mają dość i myślą sobie: "Żadna z partii głównego nurtu nie zajmuje się problemami, które mnie dotyczą. A w przeciwieństwie do partii mainstreamowych, AfD dużo inwestuje w swoją obecność na poziomie oddolnym. Podczas wieczorów w pubach, wykładów i innych lokalnych wydarzeń, angażuje się w kontakt z prawdziwymi ludźmi, a nie staranie wyselekcjonowaną publicznością. Hasła takie jak "Wschód powstaje!" pojawiają się na afiszach AfD, przemawiając do ludzi, którzy czują, że zostali zaniedbani przez mainstream
W rezultacie wyborcy ze Wschodu są średnio dwukrotnie bardziej skłonni do głosowania na AfD. Ale zamiast choć trochę zająć się tym, czego chcą wyborcy ze Wschodu, zbyt wielu polityków ogranicza się do leniwych stereotypów: "Byli obywatele NRD są niezdolni do udziału w procesie wyborczym".
I to się zmieni?
— W zeszłym roku "Debata Wschód-Zachód", jak nazwały ją niemieckie media, zaczęła nabierać tempa, gdy na listach bestsellerów pojawiło się kilka książek napisanych przez osoby urodzone w NRD — jak moja czy książka Dirka Oschmanna "Jak niemiecki Zachód wymyślił swój Wschód". Więcej się o tym mówi. Ale czy to przyniesie realne zmiany? Nie sądzę. Zainwestowano dużo pieniędzy na Wschodzie na rozwój dróg i budowa mieszkań. W niektórych miejscach — takich jak Lipsk — to świetnie działa, ale w mniejszych miejscowościach jest strasznie. Są połacie całkowicie wyludnione.
Należy zastanowić się nieco bardziej nad tym, co zrobić, aby ludzie w ogóle chcieli tam pozostać, ale na razie nikt o tym na poważnie nie myśli . Populacja na Wschodzie zmniejszyła się o 1/4 po 1990 r. — tutejsi wyborcy stanowi dość niewielką część ludności Niemiec. Ok. 17 proc. Tak więc partie polityczne dochodzą do wniosku, że nie warto wkładać w to tyle myśli, wysiłku i pieniędzy, ile musiałyby włożyć. Nie opłaca się to z wyborczego punktu widzenia.
SPD i CDU/CSU dostawały ok. 70 proc. głosów w Niemczech przez pół wieku. Dziś jest to trochę ponad 40 proc. W wyborach europejskich SPD uzyskała 14 proc. głosów — to jej najgorszy wynik od 1887 r. — czyli blisko 150 lat. A AfD wyprzedziła sprawujących dziś władzę socjaldemokratów. Co to oznacza dla przyszłości Niemiec?
— AfD rośnie również na Zachodzie zwłaszcza w miejscach —gdzie podobnie jak Wschodzie -widzimy głęboko zakorzenioną kulturę klasy robotnicze, a społeczeństwo jest bardziej skłonne do bardziej konserwatywnej wizji rzeczywistości. Nie przepada za liberalizmem i uważa, że to ci "na górze" są bezwartościowi. W Hesji AfD jest partią numer 2. W Bawarii numer 3. Tak więc coś się dzieje w całych Niemczech. Jest to bardziej widoczne na Wschodzie. Ale podstawowy kierunek jest taki sam..
Myślę, że dużo zależy od tego, jak zareagują na to CDU i SPD. Przez większość zimnej wojny, a także przez jakiś czas po niej, zajmowały się tym, czego pragnęli ludzie. Mieliśmy do czynienia z opcją nieco konserwatywną i nieco bardziej progresywną. Ludzie wybierali raczej to, jak szybko chcą zmienić społeczeństwo, głosując na CDU lub SPD, ale ogólnie rzecz biorąc byli po tej samej stronie. A potem dwie partie głównego nurtu przestały reprezentować to, czego chce większość Niemców. To zresztą nie tylko problem Niemiec. Widać to na całym Zachodzie: ludzie, którzy rządzą krajem, uważają, że wiedzą wszystko lepiej i po prostu muszą reedukować ludzi, sprzedając im swoje rozwiązania. Taka postawa okazała się katastrofalna na przestrzeni lat, szczególnie w Niemczech, gdzie wkradło się zbyt duże samozadowolenie: kraj był uważany za tak stabilny i uważano, że nic złego nie może się stać. I to już nie obowiązuje: dlatego obserwujemy rozpad pejzażu politycznego na wiele różnych kierunków. Ludzie próbują powiedzieć dwóm głównym partiom: "To, czego wy chcecie, nie jest już tym, czego my chcemy". A brak kontaktu między mainstreamem a wyborcami tylko pogarsza sytuację. Np uważano, że nie można publicznie wyrażać wątpliwości odnośnie do liczby uchodźców przybywających do Niemiec, bo to przejaw ksenofobii lub nawet rasizmu. Ale ludzi i tak rozmawiali o tym między sobą. I w ten sposób radykalizowali się.
SPD już przyjmuje ostrzejszy ton w kwestiach imigracji.
— Albo SPD i CDU uda się odwrócić dzisiejszy trend, albo ludzie będą dryfować w kierunku innych partii politycznych. Najbardziej cieszy mnie to, że AfD nie ma dziś charyzmatycznej postaci przywódczej. Wyborcy zasadniczo nie lubią ludzi, którzy kierują AfD. To stanowi wielki hamulec wzrostu. Ale jeśli kiedykolwiek zmienią strukturę partyjną i na szczycie pojawią się charyzmatyczne postaci, będzie znacznie gorzej. AfD zacznie stanowić znacznie większy problem niż dzisiaj...
Tak było we Włoszech. Radykalna prawica długo nie mogła się przebić. A potem pojawiła się Meloni i znalazła formułę...
— Właśnie. Ludzie wcale nie chcą neonazistów. Jestem o tym przekonana. Kiedy ktoś taki jak Bjorn Hocke, przewodzi AfD w Turyngii, to wcale tej partii nie pomaga. Miesiąc temu przeprowadzono ankietę, w której zapytano mieszkańców, na kogo by zagłosowali, gdyby mogli zagłosować bezpośrednio na premiera landu. I większość ludzi zagłosowała na Bodo Ramelowa, lewicowca, który w tej chwili rządzi Turyngią. Hocke dostał ok. 17 proc. Ale kiedy pytano o partię, AFD wygrywa. Ma w sondażach ok. 30 proc. Jeśli będzie w stanie wystawić kandydatów, którzy są bardziej popularni lub bardziej umiarkowani, to zobaczymy jeszcze większe liczby niż obecnie.
W Niemczech widzieliśmy niedawno wielką falę protestów przeciwko AfD. Niektórzy domagali się wręcz zakazania tej partii. Pani to bardzo ostro krytykowała...
— W ciągu ostatnich kilku lat Niemcy przeszły drastyczne zmiany społeczne. Masowa imigracja, Covid i niepewność gospodarcza naruszyły ich kruche poczucie stabilności. Zamiast próbować zakazywać tego, co stanowi oznaki zachwiania stabilności, politycy powinni zastanowić się nad ich przyczynami. Tym, czego teraz Niemcy potrzebują, nie jest moralne oburzenie, ale zrównoważony pragmatyzm.
Myślę, że ludzie, którzy są skłonni głosować na AfD, nie będą przyglądać się protestom i nagle zmienią zdanie tylko dlatego, że inni ludzie mówią, że to nie jest właściwa opcja. Głosują na AfD, ponieważ uważają, że mainstream ich porzucił. I jeśli główny nurt mówi im teraz, że to nie jest dobra opcja moralnie, albo należy zakazać ich partii, to ich jedynie utwierdzi w przekonaniu, że są marginalizowani lub wyśmiewani. Wielu już wierzy w istnienie spisku uknutego przeciwko nim przez elity. Sam fakt, że w ogóle rozważa się zakazanie partii, która jest w wielu sondażach drugą najpopularniejszą w kraju, jest absurdalną kpiną z demokracji. Nie można ratować demokracji, ograniczając demokrację. A wręcz żałosne jest, że głosy te dochodzą od Zielonych czy SPD, które w niektórych landach mają łącznie mniej głosów niż AfD.
Niemcy przekonały się w przeszłości, że takie rozwiązanie nic nie dają. W XIX wieku, kiedy Bismarck próbował zakazać działalności socjalistom, zeszli oni do podziemia, kandydowali jako niezależni kandydaci albo działali za granicą. Kontynuowali swoją walkę. Zakazywanie poglądów to nonsens. Ludzie staną się jeszcze bardziej radykalni, gdy zostaną zepchnięci do podziemia i struktur, które są całkowicie poza kontrolą.
Katja Hoyer (ur. 1985) — niemiecko-brytyjsko historyczką, dziennikarka i pisarka. Urodziła się w Guben w Niemczech Wschodnich. Od 2010 r. mieszka w Wielkiej Brytanii. Publikuje w The Spectator, The Washington Post i Die Welt. Jest związana z King’s College London. W Polsce ukazała się jej książka "Krew i żelazo. Powstanie i upadek Cesarstwa Niemieckiego 1871-1918". W zeszłym roku opublikowała "Beyond the Wall: East Germany, 1949–1990", nowatorską historię NRD, która stała się wielkim bestsellerem w Wielkiej Brytanii i w Niemczech.