Stephanie jest właścicielką sklepu z butami na Marais, modnej dzielnicy w centrum Paryża. Kiedy pytam ją o wybory, zaczyna tyradę na temat przywódcy lewicy Jeana-Luca Mélenchona: – On jest obrzydliwy. Jeden z najgorszych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi. Uwielbia poniżać innych. Potrzebny mu psychiatra.
Mélenchon jest wrogiem numer 1 radykalnej prawicy.
Pytam Stephanie, czy głosuje na Rassemblement National. – Za nic w świecie. Bardella, ich kandydat, jest tylko w 1/8 Francuzem. A nieustannie atakuje imigrantów. To tak, jakby wyrzekł się własnego dziadka czy babci. Obrzydlistwo! – odpowiada. Zostaje nam trzeci najczęstszy wybór: partia Macrona. – Na niego też nie głosuję. On jest wyszczekany. Ale co z tego mamy? Z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej – mówi. A potem dodaje: – Francuscy politycy mają niby różne poglądy. Ale łączy ich jedno: mam wrażenie, że wszyscy pchają nas w kierunku wojny domowej.
Skończy się tragicznie
Po ogłoszeniu przyspieszonych wyborów Emmanuel Macron zwierzył się jednemu ze swoich doradców: "To wszystko skończy się tragicznie". Jego rozmówca nie był pewien, czy prezydent ma na myśli samego siebie, czy raczej Francję.
Emmanuel Todd jest jednym z najbłyskotliwszych francuskich intelektualistów. W młodości przewidział upadek ZSRR, ponad 20 lat temu problemy Ameryki. Kiedy pytam o Francję, odpowiada: – Wchodzimy w długi okres niepokojów, który potrwa co najmniej dekadę. Jesteśmy w podobnej sytuacji co Wielka Brytania po brexicie czy USA po Trumpie. Po tych wstrząsach ani Brytyjczykom, ani Amerykanom nie udało się ze sobą dogadać. Wszystkie rodzaje wzajemnej nienawiści jedynie się wzmogły. I boję się, że tak będzie u nas. Już dziś świetnie wykształceni pogardzają mniej wykształconymi, gorzej wykształceni Francuzi, ekskatolicy gardzą Francuzami pochodzenia muzułmańskiego, a na przedmieściach przebija się antysemityzm nowego rodzaju. Każdy kimś gardzi.
Tuż po zakończeniu pierwszej tury na placu Republiki w centrum Paryża odbyła się manifestacja zwolenników lewicy. Lewica była druga – deklasując partię Macrona – ale dominowało przygnębienie, bo najwięcej głosów zdobyła partia Le Pen. – Dojście do władzy Rassemblement National będzie oznaczało zniszczenie świata, w który wierzyliśmy. To może być koniec i nie mogę się z tym pogodzić – mówiła mi jedna z uczestniczek 25-letnia Magalie. I dodała: – Wszyscy tutaj nienawidzą faszystów.
Wyborcę Rassemblement National raczej trudno znaleźć w Paryżu: stolica podzieliła się na lewicowców i macronistów, do drugiej tury przeszedł zaledwie jeden kandydat radykalnej prawicy, choć w reszcie kraju dominowali. Ale w końcu trafiam na jednego.
– We Francji było kiedyś lepiej. Mniej morderstw, większe bezpieczeństwo, panowały inne wartości i nie było tych wszystkich trans. A lewica chce, żeby było jeszcze gorzej: narzuca nam imigrantów i wszystkie swoje szaleństwa. To moi wrogowie – mówi mi 19-letni Jean-Luc z bardzo burżuazyjnej dzielnicy XVI (jeszcze niedawno nikt tu nie zagłosował na RN).
72-letni Jules, którego spotkałem w piekarni, jest na emeryturze. – Nie ma nic gorszego niż ekstrema. Boję się Le Pen. Ale boję się też Mélenchona. Jedni i drudzy zatopią nasz kraj. Głosowałem i będę głosował na centrum. Choć to Macron wpakował nas w całe to bagno.
Francuzi spoglądali na inne narody z góry. Byli przekonani, że katastrofa może się przydarzyć wszędzie, ale nie u nich. I nagle znaleźli się na krawędzi. Macron przedstawiał się jako jedyna zapora przeciw radykalnej prawicy. Okazał się jej najlepszym sprzymierzeńcem. Za połączonych prezydentur Sarkozy’ego i Hollande’a radykalna prawica urosła o 10 proc. Za Macrona o 20 proc. W tym o 15 proc. w ciągu ostatnich dwóch lat.
Na gruzach tradycyjnej lewicy, którą swoim zwycięstwem w wyborach w 2017 r. zatopił Macron, urosła radykalna lewica. Jej przywódca Jean-Luc Mélenchon jest politykiem, którego najbardziej nie lubią Francuzi – 2/3 darzy go antypatią, a ufa mu zaledwie 15 proc. Francuzi boją się dziś Mélenchona bardziej niż radykalnej prawicy, co Marine Le Pen sprytnie wykorzystuje, podkreślając, że tylko ona jest jedynym ratunkiem przed przejęciem władzy przez "skrajną lewicę o agresywnych, antysemickich i antyrepublikańskich tendencjach".
Francuzi głosują dziś przede wszystkim na partie skrajne. – Mamy kraj w bardzo złym stanie, ludzi, którzy są w bardzo złym stanie, którzy martwią się o siebie, którzy nie akceptują tego, co widzą wokół siebie. A na dodatek mają wrażenie, że zostali pozbawieni wszelkiego wpływu na politykę. I w tej sytuacji oczywiście szukają kozłów ofiarnych. Dla jednych winnym wszystkiego będzie Arab, dla innych biedni, dla innych RN. Na dobrą sprawę cokolwiek. I to jeszcze bardziej napędza wszystkie podziały – tłumaczy mi znany bloger polityczny Olivier Berruyer.
Jeden z przyjaciół opowiada mi, że jeszcze do niedawna w trakcie urodzin czy Bożego Narodzenia wszyscy członkowie rodziny spierali się o politykę, a następnie w zgodzie jedli i pili. Od niedawna wyzywają się od durniów, jedni oskarżają drugich.
Ta wzajemna niechęć ma pewne konsekwencje. Przed drugą turą ¾ wyborców Macrona i lewicy było w teorii za "frontem republikańskim" – głosowaniem taktycznym na kandydata anty-RN z partii, na którą zwykle nie głosują, aby zablokować dojście Le Pen do władzy. Ale gdy pytano ich o konkrety: lewicowca, czy jest gotowy zagłosować partię Macrona, a macronistę, czy zagłosuje na lewicowca, chętnych było znacznie mniej. – Polaryzacja Francuzów sprawia, że "front republikański" jest coraz trudniej zbudować. Aby przetrwał, konieczne jest choćby minimum zgody między tymi, którzy go tworzą – tłumaczy politolog Jean-Yves Dormagen.
Wojna światów
Pojechałem do Sarcelles. 32 proc. wspiera tu skrajną prawicę, a 38 proc. skrajną lewicę. Sarcelles leży na północ od Paryża. W ostatnich latach stało się symbolem wszystkiego, co najgorsze we Francji. Jest jednym z najbiedniejszych miast (w biedzie żyje blisko 40 proc. populacji). Przestępczość bardzo wysoka. Z jednej strony żyje społeczność północnoafrykańska i afrykańska, z drugiej żydowska. Głosują w zupełnie inny sposób.
Sarcelles liczy około 60 tys. mieszkańców, z tego 12 tys. to Żydzi, którzy zaczęli tu przybywać po dekolonizacji Tunezji i Algierii. Mieszkają w "Małej Jerozolimie", największej żydowskiej dzielnicy w kraju. W 2014 r. mieszkańcy Sarcelles pochodzący z Maghrebu zaatakowali Żydów zgromadzonych wokół synagogi, spalili aptekę i delikatesy, splądrowali kilkanaście sklepów . W 2018 r. zaatakowano chłopca w jarmułce (dziś żydowskie dziewczyny ukrywają wszelkie oznaki przynależności religijnej). Kolejnym punktem zwrotnym był atak Hamasu na Izrael jesienią 2023 r. – Dziś wszystko, co dzieje się w Gazie, w chwilę potem odbija się czkawką w Sarcelles – mawiają Francuzi.
Widzę tylko jedno rozwiązanie – po wyborach zamierzam emigrować z Francji. Tu już się nie da żyć – mówi mi Michel, 60 lat, dyrektor finansowy w państwowej instytucji kultury
Żydzi w Sarcelles się boją. I większość z nich uważa, że tylko skrajna prawica ich ochroni. – Głosuję na Bardellę i Rassemblement National. Nie ma się co łudzić – tak głosuje prawie cała moja dzielnica. Mamy dość życia w strachu, pogróżek i antysemityzmu – mówi mi Isaac, który pracuje w koszernej restauracji. – Kilka tygodni temu nieopodal zgwałcono 12-letnią dziewczynkę, tylko za to, że była Żydówką. Le Pen chce więcej bezpieczeństwa. Tylko ona może nas uratować – tłumaczy 57-letni David. W "Małej Jerozolimie" mało kogo obchodzi antysemicka przeszłość partii Le Pen. Dla miejscowych to tylko historia.
Dziennikarka Noémie Halioua urodziła się w "Małej Jerozolimie". Napisała o swoim mieście książkę. Niedawno stwierdziła, że dla francuskich Żydów głosowanie na RN jest "kwestią życia i śmierci": – Jeśli skrajna lewica dojdzie do władzy, obawiam się pogromów, masowych ataków na synagogi. Obawiam się końca żydowskiego życia we Francji.
Wystarczy przejść kilkaset metrów, aby usłyszeć zupełnie co innego. – Zazwyczaj nie głosuję. Ale tym razem poszedłem, bo RN chce wprowadzić różne prawa, na które nie możemy się zgodzić. My, Arabowie, staniemy się obywatelami trzeciej kategorii. Musisz to zrozumieć bracie – Le Pen i Bardella to zaraza – mówi mi Nabil, którego spotkałem tuż obok głównego meczetu Sarcelles, otoczonego palmami. Na pobliskim targu strach przed RN jest powszechny. – Le Pen zabierze nam całą pomoc socjalną. A my jesteśmy biedni i potrzebujemy tej pomocy – mówi mi jeden ze sprzedawców. Inny jest przekonany, że w razie zwycięstwa RN zostanie po prostu wydalony z kraju. Tutaj powszechnym wyborem jest radykalna lewica, bo wspiera prawa imigrantów.
Wśród arabskiej młodzieży na przedmieściach Paryża sławę zyskał 10-minutowy rap nagrany tuż po zwycięstwie RN w pierwszej turze wyborów. "Bardella, już jesteś trupem" – pada trzy razy na samym początku. Potem "Marine to dziw**" oraz "uderzmy w tę sukę w rui". Następnie: "Jeb** matkę Bardelli". Oraz: "Jeśli faszyści przejdą, wyciągnę wielką giwerę". "Ubrany w Louis Vuittona będę walił z kałasznikowa jak Kadyrow". Pada też zapowiedź zabudowania "Palestyny od Jordanu do Sekwany". – To nasz sposób prowadzenia kampanii – tłumaczyli autorzy.
Depresja wyborcza
– Widzę tylko jedno rozwiązanie – po wyborach zamierzam emigrować z Francji. Tu już się nie da żyć – mówi mi Michel, 60 lat, dyrektor finansowy w państwowej instytucji kultury. Na razie udaje się na emigrację wewnętrzną: na dwa miesiące wakacji do swego domu na południu.
Emmanuel Todd przekonuje mnie, że rezultat tych wyborów nie ma już większego znaczenia: – Bo nie jest definitywny. Od dziś można sobie wyobrazić wszystko. Krótkie okresy stabilizacji przeplatane czasem niepokojów, wstrząsy na miarę quasi-zamachu stanu. Po raz pierwszy w życiu zupełnie nie wiem, co będzie dalej. Ale się tym nie przejmuję. Liczy się tylko to, co wyniknie z tego na końcu.
Decyzja Macrona o rozwiązaniu parlamentu i przyspieszonych wyborach była nie tylko samobójcza. "Gdy historycy pochylą się nad nią po latach, nie znajdą żadnego usprawiedliwienia dla prezydenta" – napisał jeden z komentatorów. Przypieczętowała też śmierć politycznego centrum. W pewnym sensie Francja jest dziś jak Sarcelles – ważne są tylko ekstrema.
W głębi ducha wszyscy wiedzą, że zmiana na lepsze jest niemożliwa. "Myślę, że Francuzi są w swego rodzaju depresji wyborczej. Nie mają już żadnej politycznej nadziei. Jedyne, co ich napędza, to odrzucenie i nieufność, wyrażanie swego gniewu na Emmanuela Macrona... Czują się osieroceni, pozbawieni jakiegokolwiek politycznego horyzontu. Boją się, że czeka ich marsz ku przemocy" – pisał politolog Dominique Reynié. W czasie tej bardzo krótkiej kampanii wyborczej zaatakowano ponad 50 kandydatów na deputowanych i działaczy politycznych. Kilkunastu z nich znalazło się w szpitalu z poważnymi obrażeniami. Wśród agresorów byli przedstawiciele skrajnej lewicy, skrajnej prawicy oraz partii mainstreamowych. To tylko jeden z symptomów francuskiej frustracji.
Po zwycięstwie RN w pierwszej turze zrozumiano, że liczy się tylko jedno: zablokowanie im drogi do rządzenia. W okręgach, w których do drugiej tury przeszły trzy osoby, macroniści i lewica pospiesznie wycofali tych kandydatów, którzy zajmowali ostatnie miejsce na podium, aby ułatwić zwycięstwo kandydatowi anty-RN. Tak stało się w ponad 200 przypadkach. Nie było jednak pewne, czy to wystarczy – u wielu wyborców niechęć do kandydata anty-RN z konkurencyjnej partii była równie duża, jak niechęć do kandydata radykalnej prawicy.
Najwięksi optymiści mieli nadzieję, że jakimś cudem uda się wyłonić "rząd techniczny", w którym zasiądą przedstawiciele wszystkich partii – poza skrajną prawicą i skrajną lewicą. Ludzie bardziej trzeźwi wskazywali, że to czysta iluzja. Nie tylko z przyczyn matematycznych. Francja jest w kryzysie i nie można rządzić bez podejmowania bardzo trudnych decyzji w kluczowych kwestiach, takich jak zadłużenie, wojna czy imigracja, tłumacząc, że na razie mamy "tylko rząd techniczny". Poza tym droga środka nie ma żadnych szans: we Francji doszło do całkowitej porażki umiarkowanych partii. A wszystko, co pozostało, to dwie spolaryzowane opcje, które nie mają innego celu niż zdobycie pełnej władzy.
Le Pen dawała do zrozumienia, że w razie zwycięstwa zamierza pozbawić Macrona jak największej części jego uprawnień: wbrew konstytucji. Jednocześnie nie było do końca pewne, po co właściwie – pomijając osobiste ambicje – radykalna prawica idzie po władzę. RN zmieniała swój program co kilka godzin, wycofując się z kluczowych obietnic w nadziei, że rzutem na taśmę przekona do siebie kolejnych wyborców.
Wiadomo było tylko jedno – 7 lipca Francja wkracza w nieznane.