NEWSWEEK: W trakcie zdjęć do "Skąd dokąd" byłeś bardziej wolontariuszem czy dokumentalistą?
Maciek Hamela: To jest akurat bardzo jasne w tym projekcie. Na początku, jak wybuchła wojna, w ogóle nie było mowy o filmie. Zajmowałem się najpierw zbieraniem pieniędzy na busa, a potem transportem. Współpracowałem ze znajomymi, potem z całkowicie obcymi mi osobami. Tworzyliśmy jedną z wielu sieci pomocowych, jakich było wtedy mnóstwo. Nie było w tym nic wyjątkowego. Tutaj, z perspektywy francuskiej (rozmawiamy na festiwalu filmowym w Cannes – przyp. red.) wszystkich to dziwi. Pytają: jak to, po co, żona czy babcia z Ukrainy? Takie szukanie jakiegoś…
Motywu!
– Tak, tak, choć od razu mówię, że nie mam zbyt dobrego. Zrezygnowałem wtedy z robienia innych zdjęć, z pracy zawodowej. Dostałem na przykład intratną propozycję w dziale śledczym w CNN. Ze znajomością języków i doświadczeniem można było wtedy bardzo dobrze zarobić. Pracując na terenie Ukrainy, dałoby się wyciągnąć ponad 400 euro dziennie. Nie wyobrażałem sobie jednak, żeby przyjąć tę propozycję, kiedy tak wiele osób, tak blisko, znalazło się w sytuacji zagrożenia życia
Kiedy sytuacja się zmieniła i postanowiłeś jednak zabrać kamerę?
– Jeździłem vanem po ludzi i w pewnym momencie przerzuciłem się z rejonu Czernichowa do Charkowa. Trasy zaczęły być bardzo długie, raz przysnąłem za kółkiem, przestraszyłem się. Zrozumiałem, że się wykończę. Zadzwoniłem do mojego przyjaciela, operatora Wawrzyńca Skoczylasa, żeby pomagał mi prowadzić samochód i przy okazji wzięliśmy kamerę. W trasie zaczęliśmy zastanawiać się, co jest możliwe. Dyskutowaliśmy, jak w takim momencie kręcić ludzi. Wyobrażałem ich sobie jak takie kruche szklanki, które w każdym momencie mogą się stłuc.
To jest bardzo istotne dla mnie pytanie etyczne.
– Dla mnie też było. Spisaliśmy sobie nasz protokół filmowania. Po pierwsze, zawsze bohaterów uprzedzałem, że będzie kamera i operator. Mówiłem, że robimy film o ewakuacji, ale oni dopowiadali sobie, że to bardziej o mnie jako ewakuującym niż o nich. To ich chyba jakoś uwalniało, zaczynali o sobie opowiadać z pełną swobodą. Wiele oczywiście zależało od tego, jak ich wprowadzałem, uspokajałem. Starałem się, żeby poczuli się bezpiecznie.
Drugi punkt protokołu?
– Podporządkować zdjęcia ewakuacjom. Nic nie zmieniamy w tym, co robiłem wcześniej, jeżdżąc bez kamery. Czasem wieczorem, jak mieliśmy czas, zaglądałem do materiałów. Ale na bieżąco nic nie ustawiałem, nie reżyserowałem. Kręciliśmy wsiadanie ludzi do samochodu, trasę i wysiadkę. I tyle. Żadnego zbaczania z drogi, bo gdzieś bomba trafiła i fajnie byłoby mieć takie ujęcia. Nie przyjeżdżamy przyglądać się wrakom czołgu. W filmie widać tę naszą dyscyplinę. Chodziło o to, żebyśmy zobaczyli ewakuację z perspektywy tych ewakuowanych ludzi, z okna samochodu.
Trzecia bardzo ważna rzecz, a zarazem najtrudniejsza: nigdy nie stawialiśmy tych ludzi w sytuacji, że muszą nam podpisać zgodę na wykorzystanie wizerunku na samym początku trasy. Tak, jakby to się odbywało normalnie w każdym programie telewizyjnym. Dokument dawaliśmy do podpisania już na samym końcu, gdy byli bezpieczni, spokojni.
Bo już samo podpisywanie jakiegoś dokumentu w tych okolicznościach jest abstrakcją, więc musieliśmy dobrze to przemyśleć. Nie chcieliśmy ich stawiać w sytuacji pozornie bez wyjścia.
W szalenie trudnej sytuacji, jeśli nie chcieliby być filmowani. Musieliby dokonać wyboru.
– Dlatego mówię, że to byłaby sytuacja pozornie bez wyjścia, bo wyjście by mieli. I tak byśmy ich zabrali, ale oni nie musieli tego na 100 proc. tak wewnętrznie wiedzieć.
Mieliśmy tylko jedną osobę, która była niepewna, czy podpisać zgodę. Postanowiłem nie nalegać, dać jej wybór. Tej historii nie ma w filmie. Oczywiście taka osoba sprawiała, że musieliśmy wyrzucić materiał z montażu całej tej pojedynczej podróży, w której brały udział również inne osoby. Ale to mi w ogóle nie przeszkadzało.
Jest w filmie bardzo skrócona historia Nataszy z Mariupola. Była w trakcie rozwodu, mąż jej rozpaczliwie szukał. Próbowała się z Mariupola wydostać. W trakcie ewakuacji z miasta przeżyła sceny jak z II wojny światowej. Zapewniała na początku trasy, że nie będzie chciała o niczym opowiadać. Mój operator ustawił kamerę, bo chciał nagrać jedynie jakieś obrazki z okna. A ona jak zaczęła opowiadać, to nie przestała przez całą drogę.
Nie było kamer rozstawionych w samochodzie. Kamerę zawsze trzymał człowiek, przez co w każdym momencie mógł ją zatrzymać.
Która z historii była dla ciebie najtrudniejsza do wysłuchania?
– Było wiele momentów, których nie da się zapomnieć. Na przykład moment, kiedy mijaliśmy zbiornik Kijowski na rzece Dniepr i 7-letnia Wala, która nigdy nie wyjeżdżała poza obwód czernihowski, pomyliła go z morzem. Podekscytowana, zapytała mamę, czy wrócą nad to morze, kiedy wojna się skończy. Ta odpowiedziała jej łamiącym się głosem: "Tak oczywiście. Obiecuję". W tonie jej głosu nadzieja miesza się z rezygnacją i brakiem wiary w to, że ich rodzina wróci jeszcze do domu.
O czym najchętniej opowiadały inne dzieci w trakcie drogi? Mnie przeraziło, gdy bawiły się w strzelanie. A ciebie? Może to naturalne w tych warunkach, w których one się znalazły?
— To prawda, dzieci stanowią bardzo ważną część tego filmu, ponieważ nie mają hamulców, żeby dzielić się na bieżąco swoimi przeżyciami. Poza tym wiele z nich bardzo szybko wchodziło ze mną w kontakt, były ciekawe tego, co się dzieje dookoła, ale też tego, co je czeka w Polsce.
Tak jak w przypadku Sofijki, o której mówisz. To z pewnością jeden z mocniejszych momentów w filmie. 5-letnia dziewczynka podczas gry w "papier, kamień, nożyce" dorzuca spontanicznie czwarty symbol: pistolet. Mam wielki szacunek dla operatora Marcina Sierakowskiego za to, że udało mu się utrzymać kamerę w pionie, będąc jednocześnie uczestnikiem tej gry. W filmie jest wiele innych ważnych momentów z udziałem dzieci, ale pozostawię je samym widzom do odkrycia.
W filmie jest też dziewczyna w ciąży surogacyjnej. Czy nie obawiałeś się dawać tak kontrowersyjną historię do filmu?
– Surogacja w Ukrainie jest legalna i decyduje się na nią kilka tysięcy kobiet rocznie. W wyniku wojny wiele z nich znalazło się w potrzasku życiowym i prawnym. Zdecydowałem się pokazać tę historię, ponieważ bohaterka filmu, Ewelina, nie wstydzi się tego, czym się zajmuje. Wręcz przeciwnie, na TikToku chętnie opowiada o swoich doświadczeniach.
Dla mnie uwzględnienie tej historii było również ważne, aby pokazać, w jak bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej byli moi bohaterowie jeszcze przed inwazją Rosji, co tym bardziej uwypukla ich dramatyczne położenie w obliczu wojny.
Zdarzyła się choćby jedna osoba, która nie chciała z tobą jechać ze względu na kamery?
– Nie, ani jedna. Wydaje mi się, że Ukraińcy są już tak przyzwyczajeni do obecności kamer, dziennikarzy, że nie robi to na nich wrażenia. Kamery mają żołnierze, dziennikarze, wolontariusze. Kiedy przyjeżdżał transport jeńców z Azowstali, w Zaporożu pojawiło się mnóstwo ekip. Kamery są wszędzie. I oni świetnie rozumieją, że są potrzebne z różnych powodów – od dokumentowania zbrodni po dowody dla sponsorów.
Żadna wojna nie była tak mediatyzowana jak ta.
Miałeś w ogóle potrzebę określania siebie w tej sytuacji? Zastanawiania się nad swoją rolą?
– Wracałem do Warszawy i kilka dni dochodziłem do siebie. Nie odzywałem się do nikogo. Szukałem wciąż opcji, jak pomóc Ukrainie. Wojna uzależnia. Filmowców, wolontariuszy, dziennikarzy, żołnierzy. Mnie też. Ja do tej pory żyję ewakuacjami, tylko trochę inaczej, bardziej z zewnątrz, bo stwierdziłem, że w tym momencie to jest bardziej potrzebne.
Ostatnio zorganizowaliśmy koncert charytatywny pod premierze na festiwalu Millennium Docs Against Gravity, gdzie wybrzmiała też muzyka z filmu autorstwa Antoniego Komasy-Łazarkiewicza. Załatwiliśmy busa ze Stanów. Pomyślałem, że lepiej wykorzystam moją pozycję w Polsce, robiąc fundraising, niż na siłę szukając chętnych do ewakuacji. Ewakuacjami mogą zajmować się ci, co są na miejscu, mieszkają tam.
Zmieniło się?
– Na początku wojny telefon cały czas się urywał. Czym bardziej szliśmy w lato, przyjeżdżaliśmy na miejsce, a okazywało się, że zamiast ośmiu osób, czeka na nas jeden facet i jeszcze żona go zmusza, żeby wyjechał, a on wcale nie chce jechać. Pytam go: "Wiktor, ktoś tu jeszcze mieszka w twojej wiosce?". "Jakieś 50 rodzin".
Ci, co zostali w jego wiosce, siedzieli w piwnicach. Pytałem ich, czy jadą, ale woleli zostać. Dodam, że to było pod Bachmutem, więc w miejscu o bardzo wysokim poziomie zagrożenia, gdzie były codzienne ostrzały.
Ci, co chcieli, fizycznie się ewakuowali. A ty? Jesteś tam czy tu?
– Nie wiem. To wszystko tak szybko się dzieje, trudno się od tematu Ukrainy odciąć. Wojna w Ukrainie wciąż trwa. Mam kilka projektów, ale czy będę teraz w stanie do nich wrócić? Nie sądzę.
Byłem już kilka razy w Cannes. Zawsze brałem udział w bardzo dobrych imprezach. Tym razem czułem, że mam inną misję, która miesza się z filmem.
Co jest tą misją?
– Namawianie innych, żeby nie pozostawali obojętnymi wobec Ukrainy. To odpowiedzialność przed naszymi bohaterami, którzy tak szczerze wystąpili w filmie, żeby ich historia docierała jak najszerzej.